Wiadomość dostałem w ostatnią niedzielę lutego.
Prosta, krótka i zwięzła.
„Przy najbliższym wpisie, który będziesz robił na Bloga, porusz jakąś osobistą kwestie, coś dla ciebie jest rozwojowo ważne lub trudne”.
Podekscytowany zacząłem zastanawiać się jaki temat będzie najbardziej „życiowy”.
Czasu miałem pod dostatkiem, bo też termin wpisu był dopiero w kolejny weekend i do soboty rano, powinien się znaleźć u Moniki która sprawdzi go swoim redaktorskim okiem i opublikuje.
Niedziela jest dniem odpoczynku, więc trudno było mi się zebrać aby przelać pierwsze refleksje na strony WORDa. Początek tygodnia, jakim jest poniedziałek, również okazał się przeładowany prozaicznymi zadaniami, a kiedy pod wieczór mogłem w spokoju otworzyć komputer, wybrałem regenerację sił i wcześniejszy sen.
Wtorek był dniem intensywnej pracy biurowej – wtorki są w biurze gdzie pracuję, dniami szczególnymi bo wiążą się ze szkoleniami dla pracowników obcojęzycznych, których delegujemy do firm z którymi współpracujemy w całym kraju.
Środa również okazała się wymagająca, tak zawodowo jak i rodzinnie – szybki powrót do domu by zdążyć zawieźć starszego z synów na piłkarski trening, a po treningu konieczność szybkiego przeprasowania kilku świeżo upranych elementów garderoby – po tych heroicznych wyczynach, przez chwilę oglądałem film w telewizji by finalnie, zmożony ostatecznie snem, przygotować jeszcze plan działania na czwartek z rozpisanymi szczegółowo tematami które weszły w fazę PILNE lub też po prostu, jest ich czas z racji cykliczności.
Służbowy wyjazd na pogrzeb jednego z pracowników naszej firmy, mocno mnie zaskoczył – spotkania z klientami na tyle przerzedziły liczebność osób mogących w imieniu firmy pojechać na tę krótką uroczystość iż obowiązek ten przekazano mnie.
Pół dnia z głowy.
Po powrocie do miasta, szybkie zakupy (czwartek to najczęściej w naszym rodzinnym kalendarzu, dzień większych zakupów), a po powrocie do domu, odrabianie lekcji (w czym prym wiedzie moja żona), chwila prasowania, lekkie porządki, odpisanie na pilne maile, dwie rozmowy telefoniczne i …. Wskazówki na zegarowej tarczy jednoznacznie wskazały 21.30.
Piątek zapowiadał się nie mniej intensywnie, jednak zakres moich zadań i liczba wyjazdów służbowych w sprawach mniejszych i większych (lecz równie pilnych i koniecznych do wykonania na JUŻ), wypełniła co do minuty mój czas tak, że ostatecznie w ciągu ponad ośmiu godzin dyspozycyjności do pracy, przy biurku spędziłem niecałe dwie godziny.
Pierwszy piątek miesiąca – Droga Krzyżowa. Skoro piątek to trening Karate jednego z synów, a jak już wybrałem się do miasta to można zatankować samochód i szybko podjechać do sklepu po uzupełniające zakupy. Po piętnastu minutach od wstawienia samochodu do garażu, przerzuciłem kilka metrów sześciennych drewna na opał. A kiedy na chwilę, po wszystkich pilnych pracach, usiadłem na kanapie …. zwyczajnie zasnąłem.
Po przebudzeniu wiadomo – kąpiel, droga do sypialni, łóżko i twardy sen do rana.
Ostatnią myślą był „Wpis na Blog”.
Znacie to?
Mam tak od studiów. Przynajmniej od tamtej pory zacząłem zauważać pewną prawidłowość. Nie jest to stan chroniczny, jednak pojawia się jak przypływ – bardziej lub mniej intensywny.
Będąc młodszym nie do końca zwracałem na to uwagę, a tym bardziej nie nazywałem tego swoim problemem. Z resztą, specyfika mojej pracy przez wiele lat, opierała się bardziej niż na organizacji działań, na płynnym ogarnięciu wszystkich spraw na bieżąco – tak zawodowych jak prywatnych. A że czasem oznaczało to konieczność by coś zrobić dwa razy, lub poprawić jakiś egzamin, czy też na chwilę przed ważnym wyjściem prasować koszulę lub pastować buty?
Przecież każdy tak ma.
Prawda?
Proza życia w świecie który pracuje na coraz większych obrotach.
Nic nadzwyczajnego dla kogoś kto poza pracą, ma rodzinę i są w niej dzieci, czasem odzywa się do znajomych, stara się choć trochę rozwijać zawodowo i próbuje nie dać umrzeć temu co większość z nas trzyma w pudełku o nazwie PASJA / HOBBY.
Prokrastynacja. Mam to.
Prokrastynacja – zwana również zwlekaniem, odkładaniem lub odraczaniem. Równie często pojawia się w literaturze jako Syndrom Studenta lub … lenistwo.
Mam to.
Nie zawsze potrafiłem to nazwać i opisać, ale im jestem starszy tym bardziej każdy kolejny rok pokazuje mi jak wielki wpływ na mnie i moje otoczenie ma to jedno niepozorne słowo na „P”.
Nie jest to obezwładniająca siła, która blokuje wszelkie moje działania. Trudno nazwać to przymusem by porzucać rozpoczęte zadania czy też zajmować się czymś innym, szczególnie że takie porzucenie i odroczenie, niemal zawsze wiąże się ostatecznie z koniecznością ukończenia poprzednio wykonywanej pracy, a niejednokrotnie oznacza również większe nakłady czasu, energii, pieniędzy oraz konflikty interpersonalne z osobami których sprawa najbardziej dotyczyła oraz z tymi, których dotyka to pośrednio.
Warto dodać, iż prokrastynacja to w dużej mierze uświadomione (lecz nie koniecznie) przekładanie lub odkładanie na później działań lub decyzji, których brak ma istotny wpływ, na nasz obecny stan i sytuacje, która ulega pogorszeniu.
Czyli ponosimy w jej wyniku straty. A skoro tracimy, to czemu tak często się jej poddajemy?
Skoro jednak pogarszamy naszą sytuacje przez brak decyzji i działań, to gdzie tu korzyść dla nas i dlaczego tyle osób odwleka „istotne rozstrzygnięcia” oraz finalizacje działań i pracy?
Wiąże się to między innymi, z korzyścią jaką jest ULGA. Ulga jest co prawda krótkotrwała i wynika bardziej z zadowolenia iż nie będziemy mierzyć się z czymś trudnym i wymagającym wysiłku, jednak przychodzi dosyć szybko, co przekłada się na wytworzenie u niektórych osób mechanizmu nawykowego – odłożenie ^ uniknięcie ^ poprawa samopoczucia.
Brak natychmiastowej konieczności konfrontacji, daje również złudzeniem że zyskujemy nie podejmując danej aktywności teraz. Co zyskujemy? Chociażby czas potrzebny do SKUTECZNEGO poradzenia sobie z obecnym zadaniem.
Większość z nas doświadczyła tego mechanizmu na sobie. Nie bez kozery ukuto nazwę „Syndrom Studenta”.
Przypomnijcie sobie sytuacje kiedy zbliżała się sesja, a wy zamiast pochłaniać kolejne książki i weryfikować dokładność notatek, rzucacie się w wir sprzątania. Albo pomagacie w rodzinnym domu. Odwiedzacie chorą przyjaciółkę. Oddajecie krew (a osłabiony organizm wymaga odpoczynku). Odwiedzacie siłownię – w końcu było postanowienie noworoczne, a praca i media krzyczą REALIZUJ CELE i KOŃCZ TO CO ROZPOCZĘTE.
Fajnie – jednak sami wiecie co jest potem. To czego unikaliście, wraca ze zdwojoną (co najmniej!!) siłą. Spiętrzenie terminów i zadań, oznacza że macie zdecydowanie mniej czasu który dodatkowo trzeba zabrać z innych, wcześniej zaplanowanych aktywności.
A potem scenariusze są co najmniej dwa.
Gorączkowa walka na ostatnią chwilę. Szaleńcza pogoń ponad granice wytrzymałości organizmu i rozsądku. Galopada działań, zwieńczona w pełni zasłużoną i bardzo często spektakularną klęską.
Albo …
Gorączkowa walka na ostatnią chwilę. Szaleńcza pogoń ponad granice wytrzymałości organizmu i rozsądku. Galopada działań, która siłą rzeczy wymaga od nas nie tyle dobrej organizacji co dokonania wyborów z pośród dostępnych opcji (bo już wiemy że nie zrobimy wszystkiego) czy zrobimy to, co najważniejsze, bardzo ważne, czy po prostu istotne. A to wszystko po to by do linii mety dobiec na czas i dowiedzieć się że … ZALICZONE.
Jest OK. Dobrze chociaż nie wybitnie. Może być, lecz zdecydowanie mogło być lepiej.
Jednak spektakularna klęska i sukces którego w tych sytuacjach doświadczamy, to zatrute owoce, bo też często nie uczą nas wiele, lub wypacza właściwą lekcje.
W obydwu przypadkach, silna jest myśl (w pierwszym) „Gdybym miał więcej czasu, na pewno bym zrobił dobrze, a nawet bardzo dobrze” lub „Tak niewiele brakowało by było dobrze – następnym razem będę wiedział że trzeba bardziej się postarać. W końcu poniosłem porażkę nie do końca ze swojej winy (tu pojawia się wyliczenie [obiektywnych] rozpraszaczy uwagi i powodów klęski), a następnym razem będzie na pewno lepiej”.
Gorzej jednak jest jeśli pojawiła się nagroda.
Ta pokazuje nam potęgę pracy na ostatnią chwilę. Siłę przymusu i kopa którego daje nam świadomość DEADLINE’u, zwłaszcza przekroczonego. Zaczynamy więc wierzyć, że skoro pracowaliśmy krótko, to znaczy że da się to zrobić w krótszym czasie niż pierwotnie zaplanowaliśmy. A że wynik czy ocena nie powala na kolana – cóż. Następnym razem będzie lepiej.
Obydwa wnioski są fałszywe. Obydwie lekcje wypaczone. Chronimy swoje dobre samopoczucie, karmiąc się po raz kolejny usprawiedliwieniami, które mają na celu jedynie polepszenie naszego zdania na swój temat TU i TERAZ.
A to kłamstwo. Dla wielu z nas odkładanie na później, to unikanie porażki. Wierzymy że skoro jeszcze nie podejmujemy działań, to jednocześnie odwlekamy potencjalną klęskę, która jednak staje się tym bardziej realna i tym mocniej w nas uderzy, im dłużej będziemy unikać rozwiązania realizowanego zadania czy celu.
Przyczyny mogą być różne i mieć związek z bardzo różnymi obszarami naszego JA (lęki, fobie, ADHD, frustracja, lecz również potrzeba większej stymulacji – wszak praca na ostatnią chwilę to silne emocje i nie rzadko stan euforyczny, zwłaszcza gdy odnosimy sukces).
No dobrze …. Wiecie …. Zrozumieliście ….
To teraz pytanie jak sobie z tym radzić?
Prokrastynacja – ja sobie z nią radzić?
Moją ulubioną metodą jest METODA KANAPKOWA (chociaż dla osób z deficytami koncentracji uwagi, może być niebezpieczna). Polega ona na tym, że KONIECZNE i PILNE zadania, realizujemy naprzemiennie z tymi które są PRZYJEMNE lub pozwalają zmienić rodzaj czy też poziom stymulacji.
Plusem tej metody jest też to, że sporym kłopotem dla osób odkładających i odwlekających działania, sam fakt zaczęcia pracy, wpływa na większe zaangażowanie i może (tak jak w moim przypadku) prowadzić do stanu w którym np. przez dwie lub więcej godzin, piszę niemal bez przerwy, dokonując tylko korekt, poprawek i weryfikacji.
Farmakologia, chociaż jest cennym sprzymierzeńcem na wielu polach walki o zdrowie i prawidłowe funkcjonowanie w życiu – jednak to nie jest ten zakres gdzie powinniśmy z niej korzystać. Jeśli prokrastynacja zaczyna nam utrudniać codzienne funkcjonowanie, warto zgłosić się po pomoc np. do terapeuty lub coacha (lub coachki, np. Moniki) który pomoże nam przepracować czy też skupić na możliwościach i zasobach, niezbędnych do poprawy jakości życia w tym obszarze. Pomaga rozpisanie poszczególnych elementów zadania do wykonania – możemy wtedy określić, czy któryś z etapów jest dla nas szczególnie trudny i np. blokuje realizacji pozostałych.
List zadań również mogą stanowić pomoc, przynajmniej na początku organizacji dnia.
U mnie (jeśli mam czas) najlepiej sprawdza się metoda łączona (Kanapka/lista/Mapa).
Mapa celów i zadań, to narzędzie o którym będzie jeden z kolejnych naszych Blogowych wpisów, więc warto się uzbroić w cierpliwość …. lub samemu przeszukać w internecie.
Nie poddawajcie się i łamcie schematy własnych działań.
Pamiętajcie też że zdecydowanie łatwiej, zamienić nawyk na inny niż po prostu się go pozbyć.
Nie poddawajcie się, zwłaszcza kiedy zaczyna być trudniej. Czy przy pracy nad sylwetką, czy przy pisaniu pracy magisterskiej – trudności są tylko przejściowe, lecz za nimi właśnie kryją się największe możliwości gdy osiągniecie wypracowany przez siebie sukces.
Szukajcie inspiracji.
Może dobre słowo z ust Konfucjusza, lub skorzystacie z metody EXACT?
Wy wybieracie – Chęci to ledwie pierwszy krok. Kolejne są działania, poprzedzone wyborem narzędzi i … konsekwencja.
Mówi wam to „LEŃ” który w wieku 33 lat zdobył upragnione prawo jazdy.
* * *
Jeśli dotarliście aż tutaj, to zasługujecie na pewne uzupełnienie do wcześniejszych słów, a zwłaszcza długiego wstępu. Ostatecznie napisałem zaplanowany wpis. Dokonałem tego w sobotę, pomiędzy godzinami 05:30 a 07:30.
Oczywiście były tam dwie krótkie przerwy.
Intensywna praca była poprzedzona przemyśleniami i rozmowami na temat wpisu, przez wszystkie poprzednie dni tygodnia, a czas który mogłem w trakcie wykonywania obowiązków służbowych (np. stanie w kolejce po wyniki badań lekarskich lub postój na stacji PKP by odebrać pracownika) wykorzystywałem by więcej przeczytać o strukturze tematu prokrastynacji.
Ostatecznie postawiłem że pokaże wam, jak mam JA.
Z czym walczę codziennie i czym się mierzę.
Może trochę was to otrzeźwi i jeśli w was również drzemie wieczny student, to zdyscyplinujecie go – Nagrodą lub ciężarem negatywnych konsekwencji jego zaniechań, by ruszył dupsko i zaczął działać. Nie jutro, lecz dziś.